Jak powstali WykolejeniTV?

Zdzwoniliśmy się z Konradem wieczorem. Jak zawsze z lekkim poślizgiem. Ale to sprzyjało idei, którą mieliśmy już niedługo reprezentować. ?

Zasiedliśmy do obrad zupełnie nieokrągłego stołu. I postawiliśmy sprawę jasno. Chcemy stworzyć kanał, na którym będziemy rozmawiać z ludźmi. To już wiedzieliśmy na pewno! I nie było to może jakoś specjalnie odkrywcze, bo doskonale wiedzieliśmy, że w dwudziestym pierwszym wieku co drugi pięciolatek prowadzi kanał na Youtubie, na którym rozmawia z ludźmi. A co trzeci jest już wolny finansowo… ?

Tak więc nie chcieliśmy być szarymi, mizernymi twórcami, którzy przepadną w otchłani typowości i przewidywalności. Dlatego też zdecydowaliśmy, że naszym atutem będzie forma. A była to dla nas zupełna nowość, bo za czasów piłki to jej raczej nie doświadczaliśmy. ?

Jest taka tendencja, że wszystkie dobre rozmyślania zaczynają się z reguły od zdania: no wszystko już chyba wymyślono. I większość osób aspirujących do miana „Youtubera” zatrzymuje się już na tym etapie. Czyli… tak naprawdę na żadnym. Bo to przecież podstawowe przekonanie, które trzeba przeskoczyć, żeby wymyślić coś innowacyjnego. Świeżego. Własnego.

Były już wywiady na dachu. W samochodzie. W garażu. W autobusie. No ale jak na złość nie mogliśmy wymyślić nowego miejsca, które zaskoczyłoby widza. A przyznam szczerze, że ja uwielbiam te najbardziej abstrakcyjne wizje. Te, na które ludzie z ogromnym zdziwieniem wykrzykują: „Co?!” I układają wtedy brwi w bardzo charakterystyczny łuk.

– Zróbmy to w pociągu! – powiedziałem

– Co?! – krzyknął Konrad układając brwi właśnie w ten charakterystyczny łuk

Jak widać dobra idea, może nawet zaskoczyć tego, z kim ją tworzysz.

No może spróbowalibyśmy nagrywać to w pociągu – rzekłem nieśmiało. Ten pomysł w mojej głowie wydawał się wtedy z lekka żenujący. Trzeba przyznać, że początkowo nie brzmiało to jakoś inspirująco, ale miałem jakieś dziwne poczucie, że warto się jednak zatrzymać na tym przystanku w naszej dyskusji. I pochylić się nad tym nieco bardziej. Przecież rzadko bywa tak, że idea od razu jest dopracowana i gotowa do wdrożenia. Trzeba się trochę zastanowić, wyjąć ją z głębin podświadomości i sprecyzować. Wyklarować. I wtedy dopiero ewentualnie można ją odrzucić. Czego my na szczęście nie zrobiliśmy.

Stwierdziliśmy, że robienie wywiadów w pociągu ma sporo plusów. Na tamten moment była to możliwość przemieszczania się do naszych gości. Konrad mieszkał wtedy w Elblągu, ja w Tczewie. Nie specjalnie nastawialiśmy się, żeby ktokolwiek w celu nagrania wywiadu chciałby się fatygować do tych niesamowicie zamożnych prowincji. Tak więc pociągowa elastyczność i mobilność była argumentem na „tak”. Jednym z wielu z resztą. Kolejnym był między innymi status studenta, który przylgnął do mnie już chyba na stałe. I tak jak z byciem studentem się rozminąłem. Tak w podtrzymywaniu statusu studenta czuje się doktorem. I to z rehabilitacją!

Niewątpliwą korzyścią było również to, że nikt nigdy wcześniej nie robił wywiadów w pociągu. Były więc dwie opcje. Albo inni byli zbyt mało kreatywni, żeby na to wpaść. Albo byli zbyt mało błyskotliwi, żeby na to wpaść. Wzięliśmy więc obie opcje pod uwagę i zabraliśmy się do pracy bez zbędnych ceregieli.

Kluczowym krokiem, który musieliśmy poczynić było złapanie pociągu byle jakiego i eksploracja jego wnętrza. Wsiedliśmy razem z Kondziem do przedziału i rozpoczęła się burza mózgów, jakiej świat nie widział:

– Ok stary… jesteśmy w pociągu.

– Jesteśmy w pociągu…

– No i… co teraz?

Czuliśmy się tak, jak uczeń zgłaszający nieprzygotowanie. Troszkę nie za bardzo wiedzieliśmy od czego zacząć. Jak to ugryźć. Gdzie tu ustawić kamery, gdzie lampy, a co z tym komunikatem wygłaszanym na stacjach? Jak zapobiec nieoczekiwanym gościom w przedziale? Czy konduktor nie przerwie nam rozmowy? A czy nie będziemy się kopać z gościem nogami? Kto właściwie zaprojektował tak te cholerne przedziały?! Atmosfera robiła się coraz gęstsza. Jednak nie ustawaliśmy.

Pociąg opóźniony jest o 120 minut – wybrzmiał w międzyczasie komunikat

Chyba pierwszy raz autentycznie ucieszyło mnie opóźnienie. Nawet nie musieli za nie przepraszać, bo w tym przypadku było nam ono na rękę. Mogliśmy się na spokojnie zastanowić nad naszą wizją. Dlatego też zrobiliśmy to, co zawsze z Konradem robimy, gdy natrudzimy się w myśleniu:

– To co? Jakaś kawka, herbatka?

– Nie, no. Co jak co, ale żeby tak biznesy bez kawy?

– To zbrodnia!

Zgodnym i, jak na warunki kolejowe, równym krokiem ruszyliśmy w stronę wagonu barowego. Wzięliśmy sobie latte macchiato z podwójnym mlekiem i syropem karmelowym. Żartuję. Dostaliśmy kawę w proszku i mleko w plastiku. Ale przynajmniej tradycji stało się zadość! ☕

Siedząc przy stoliku stwierdziliśmy, że trzeba zmienić strategię. „Zacznijmy od nazwy!” Cóż. Nie mogła być banalna. Bo żaden z nas nie jest. Nie mogła być zbyt złożona. Bo żaden z nas nie jest. Musiała być idealna, bo… żaden z nas nie jest. ?

– Wiem. „Po kolei”!

– Fajne, bo w sumie to przecież jedziemy po kolei.

– No! I jeszcze goście będą przychodzić po kolei.

Tak jak mówiłem. Żaden z nas nie jest specjalnie złożony. Pomysł pomimo pewnej intrygi, którą zawierał, nie przetrwał próby czasu. Kolejnym, mimo wszystko, mocnym pomysłem była nazwa: „Sfilmowani”. I nie, nie chodziło o fakt bycia nagrywanym. Nazwa ta bowiem wiąże się z dłuższą historią. Zawiera w sobie nawet pewną filozofię. I sposób bycia. Po krótce wyjaśnię…

W wieku czternastu lat razem z Konradem dość mocno akcentowaliśmy to, że się doskonalimy. Gdy inni chodzili na randki, my szliśmy na trening. Gdy inni kupowali frytki, my wyciskaliśmy pomarańczę. Gdy inni spali w łóżku, my spaliśmy w planku. W taki oto zgrabny sposób mógłbym opisać właściwie ten etap mojego, bądź naszego życia. Oczywiście był w tym wszystkim rodzaj hiperboli, świadomej apoteozy. Robiliśmy z siebie gwiazdy stawiając siebie w blasku doskonałości. Ale robiliśmy to… dla żartu. Mieliśmy do siebie dystans, czyli postawę, która już dziś przez wielu została zapomniana i wygryziona przez powagę, którą niektórzy śmielsi wolą nazywać „dorosłością”.

My, gdy widzieliśmy, że ktoś z naszych kumpli kupował coca-colę padaliśmy na ziemię i udawaliśmy, że umieramy. Bo to wręcz karygodne, żeby piłkarz – podkreślam piłkarz – wlewał w siebie taką bombę kaloryczną. No i w taki właśnie sposób się „filmowaliśmy”. Był to rodzaj gry. Zabawy. Którą praktykujemy do dziś. ?

Nazwa „Sfilmowani” ostatecznie się nie przyjęła. I pozornie wydawałoby się, że powyższe omawianie jej nie miało specjalnie sensu, ale gdyby nie to, nie dowiedzielibyście się, jak wiele znaczy dla mnie Konrad, ile nas łączy i jak długo idziemy już razem tą drogą. ?

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na nazwę, której niczego nie brakowało. Która nie miała w sobie też nazbyt wiele. Nazwy skromnej, ale głębokiej. Nazwy, która wreszcie nadała ramy naszej działalności. Przed Państwem WykolejeniTV!

Kawka dopita. Nazwa wymyślona. W lepszych humorach wróciliśmy do przedziału i zaczęliśmy działać. Stwierdziliśmy dość zgodnie, że najlepszą opcją będzie jeżeli kamery zamontujemy na szybach znajdujących się nad głowami pasażerów. Było to dość sprytne i błyskotliwe. Jednak zanim doszliśmy do odpowiedniego skadrowania musiało minąć trochę czasu i przewinąć trochę sprzętu. O straconych po drodze pieniądzach nie wspomnę. Jeżeli chodziło o światło to wiedzieliśmy, że szyba w przedziale z pewnością da zadowalający efekt. A motyw przemijającego za oknem krajobrazu będzie z pewnością dodawał całej, tworzącej się scenerii wdzięku i majestatyczności. ?

Uznaliśmy, że jeżeli będziemy nagrywać w godzinach nocnych to poratujemy się moją lampą, która zasilana jest prądem. Tak więc kolejnym wymogiem produkcyjnym była obecność gniazdka. Wiedzieliśmy, że w pociągach IC nie powinno być z tym problemu. Gorzej jeżeli mielibyśmy kombinować z TLK. O regio nie wspomnę. A pendolino… widzieliście ceny biletów? Nie można przecież wiecznie polować na superpromo…

Mikrofon już jeden mieliśmy, więc zadedykowaliśmy go gościowi. Pozostało nam jedynie zakupić dwa dodatkowe, bo też mieliśmy jednak sporo do powiedzenia. Zamówiliśmy sobie mikrofony i rejestrator, które początkowo wydawały się fenomenalne. Jednak opanowanie tej technologii spędziło nam wiele snu z powiek. Siedzieliśmy nad tym niesamowicie długo. Jednak ostatecznie udało nam się to opanować w stopniu akceptowalnym.

Ostatnim aspektem, który trzymał nas w blokach startowych były ceny biletów. My jako my, mieliśmy oczywiście studenckie. Ale przecież za każdym razem, na każdy odcinek, musieliśmy wykupywać cały przedział. Tak, aby mieć wymagany komfort i przestrzeń do nagrywania. I tak jak dzielę się wszystkimi tipami wszem i wobec, tak ten chyba chciałbym zostawić dla siebie. Wolę, żeby sposób na tanie bilety pociągowe pozostał tajemnicą wykolejonych na wieki. Bo łącznie dochodziliśmy do optymalnego rozwiązania cenowego przez ponad półtorej roku. Sporo. Choć kto wie. Tajemnice lubią wypływać na światło dzienne. Ale jeżeli tak się stanie, będzie to ostatnie światło dzienne jakie zobaczymy bez krat. ?

Cóż… Wszystko było gotowe. Więc wreszcie mogliśmy poprowadzić wykolejonych na właściwe tory! ???

Shopping Cart
Scroll to Top